Bolesław Leśmian







A lubią jeszcze powikłaną zgrają

A lubią jeszcze powikłaną zgrają
Spłoszyć się nagle o samej północy
Albo udawać, że tylko udają
Uległość niebu i hołd swej niemocy
I lubią patrzeć wskroś nieba opary
I nie znajdować błękitnej przyczyny
Narodzin, którym słoneczne zegary
Nie dały jednej, śmiertelnej godziny.
Lubią się jeszcze skarżyć, nie żalić
na kwiatów wonność, na słońca uduszność
I na ten ogień, co nie chce ich spalić
I na istnienia całego niesłuszność.

A potem na wznak kłaść się na niebiosy
spłatać ramiona i rozplatać włosy.


Anioł


Czemu leciał tak nisko ten anioł, ten duch
Sięgający piersiami skoszonego siana
Wiatr rozgarniał mu szkrzydeł świeżący się puch
A od kurzu miał ciemne, jak murzyn, kolana.

Włos jego - hartowana w niekochaniu miedź
Oczy płoną, miłosnym nieskalane Szałem
Snem wezbrała mu w skrzydłach niewiadoma płeć
Kiedy lecąc, sam siebie przemilczał swym ciałem.

Możem zbyt go zobaczył lub uwierzył zbyt
Bo w niechętnej zadumie przystanął w pół drogi
I znów w oczach mu błysnął nieczytelny świt
Gdy do lotu pierś tężył i prostował nogi.

Rosa mu jeszcze zziębła na wargach, a on
Już piętrami swych skrzydeł ku niebu się wzbielił
I ogrom ciała oddał bezmiarom na strwon,
A jam się do niebiosów wówczas ośmielił.

Odtąd gdy wchodzę z tobą w umówiony park
Gdzie światła księżycowe do stóp nam się łaszą
W twych wargach szukam jego przemilczanych warg
I nie wiem, co się dzieje z ta miłością naszą.

Ballada bezludna


Niedostępna ludzkim oczom, że nikt po niej się nie błąka
W swym bezpieczu szmaragdowym rozkwitała w bezmiar łąka
Strumień skrzył się na zieleni nieustannie zmienną łatą
A gwoździki spoza trawy wykrapiały się wiśniato.
Świerszcz, od rosy spęczniały, ciemnił pysk nadmiarem śliny
I dmuchawiec kroplą mlecza błyskał w zadrach swej łęciny
A dech łąki wrzał od wrzawy, wrzał i żywcem w słońce dyszał
I nie było nikogo, kto by to widział, kto by to słyszał.


Gdzież me piersi, Czerwcami gorące
Czemuż nie ma ust moich na łące
Rwać mi kwiaty rękami obiema
Czemuż rąk mych tam na kwiatach nie ma.


Zabóstwiło się cudacznie pod blekotem na uboczu
A to jakaś mgła dziewczęca chciała dostać warg i oczu
A czuć było, jak boleśnie chce się stworzyć, chce się wcielić
Raz warkoczem się zazłocić, raz piersiami się zabielić
I czuć było, jak się zmaga zdyszanego meką łona
Aż na wieki sił jej zbrakło - i spoczęła niezjawiona
Jeno miejsce, gdzie być mogła, jeszcze trwało i szumiało
Próżne miejsce na te dusze, wonne miejsce na to ciało.



Gdzież me piersi, Czerwcami gorące
Czemuż nie ma ust moich na łące
Rwać mi kwiaty rękami obiema
Czemuż rąk mych tam na kwiatach nie ma.


Przywabione obcym szmerem, wszystkie zioła i owady
Wrzawnie zbiegły się w to miejsce, niebywałe wesząc olady
Pająk w nicość się nastawił, by pochwycić cień jej cienia
Bąk otrąbił uroczystość spełnionego nieistnienia
Żuki grały jej potrupne, świerszcze pieśni powitalne
Kwiaty wiły się we wieńce, ach, we wieńce pożegnalne
Wszyscy byli w owym miejscu na słonecznym, na obrzędzie
Prócz tej jednej, co być mogła, a nie była i nie będzie.


Gdzież me piersi, Czerwcami gorące
Czemuż nie ma ust moich na łące
Rwać mi kwiaty rękami obiema
Czemuż rąk mych tam na kwiatach nie ma.

Cień

Anim patrzał na słońce przez lny
Anim chodził do boru po sny
Jenom widział, jak rzucony wzdłuż
Cień mój powstał, by nie upaść już.

Przetarł oczy i otrząsnął pył
Co był złoty i wiekowy był
W dniach zamierzchłych rozejrzał się wstecz
Przywdział zbroję i przypasał miecz.

Siadł na rączy, na bułany koń
Uśmiechnięty cwałował przez błoń
Kopytami tratując na płask
Kół słonecznych po murawie brzask.

Dokąd zbiegłeś, konny cieniu mój
Czy z różami na śmiertelny bój
Czy do baśni, niewidzialnej stąd
Czy w umyślny gwiazd po niebie zbłąd.

" Ni do gwiezdnych wyżej ziemi burz
Ni do białych niżej słońca róż
Jeno pragnę powrócić w ten kraj
Gdzie ty byłeś - drzewom dany Maj.

Gdzie Ty byłeś - ponad jarem dąb,
Zasłuchany w zew anielskich trąb,
A ja - wpoboku od słonecznych wrzeń -
W głębi jaru - twój dębowy cień!

Gdzie ty byłeś - z tamtej strony chaty
W snach zapadły, nieprzebyty sad
A ja - na wznak poległy u wrót
Twej zadumy wzór nikły i skrót.

Wracaj, cieniu konny cieniu mój
Poprzez kwiaty - w ten za nimi znój
Poprzez biały na jabłoni puch
W zmierzch dębowy, gdzie bywał mój duch.

Anim patrzał na słońce przez lny
Ani chodził do boru po sny
Jenom widział, jak w wiosenny czas
Z cieniem moim Bóg spotkał się raz.

Ćmy

Przychodzą nieustannie z tamtej strony ciszy
Psy, wierzby, nagłe sady, ćmy białe, ćmy szare
I próżnię zapełniają, gdzie czasem brak myszy
By zasklepić czymkolwiek w świat wyziorną szparę.

Przychodzą potłumione zielenią otchłanie
I dziewczęta, co w oczach dźwigają los nieba
I obłoków nad ziemią srebrne górowanie
I ta wiara, że właśnie tak trzeba, tak trzeba.

I przychodzą modlitwy o większą tęsknotę
Źli bogowie, złe wiosny i mgła zagrobowa
Bzy bez jutra, bez wczoraj, ćmy czarne, ćmy złote
I ty, co tak się smucisz, gdy piszesz te słowa.

Fala

 

 

Niepostrzeżenie w morza urasta głębinie
Fala, która w niebiosach szuka dla się tronu.
Niepochwytna dla oka w narodzin godzinie,
Olbrzymieje tym śpieszniej, im bliższa jest zgonu. 

Cicha bywa, gdy wzbiera nad sióstr zmarłych tłumem,
Aż załamie się w miejscu, gdzie się skędziwerzawi,
Wówczas, węsząc śmierć spodem, burzy się i wrzawi
I uderza o brzegi swym pośmiernym szumem. 

I z tym szumem, malejąc pada na kolana
I na ląd swe pozgonne wysypując śniegi.
Czy zaszumisz po śmierci, duszo przewezbrana
Czy uderzysz raz jeszcze o znajome brzegi.

Gad

Szła z mlekiem w piersi w zielony sad
Aż ją w olszynie zaskoczył gad.
Skrętami dławił, ująwszy wpół
Od stóp do głowy pieścił i truł.

Uczył się wspólnym namdlewać snem
Pierś głaskać w dłonie porwanym łbem
I od rozkoszy, trwalszej nad zgon
Syczeć i wić się i drgać, jak on.

Już me zwyczaje miłosne znasz
Zwól, że przybiorę królewską twarz
Skarby dam tobie z podmorskich den
Zacznie się jawa - skończy się sen.

Nie zrzucaj łuski, nie zmieniaj lic
Nic mi nie trzeba i nie brak nic
Lubię, gdy żądłem równasz mi brwi
I z wargi nadmiar wysysasz krwi.

I gdy się wijesz wzdłuż moich nóg
Łbem uderzając o łoża próg
Piersi ci chylę, jak z mlekiem dzban
Nie żądam skarbów, nie pragnę zmian.

Słodka mi śliny wężowej treść
Bądź nadal gadem i truj i pieść.

Kochankowie


Ledwo dziewczyna przyszła z daleka
Dreszcz go obleciał skrzydlaty
Zatrzepotała martwa powieka
I zgrobu wyjrzał na światy
"Dobrze, żeś przyszła! Gniję daremnie
Własnego niepewny cienia
Gdziem jest, że oto - nie ma mnie we mnie
Sa tylko moje cierpienia
Powiedz - schylona ponad mogiłą
Śpiącemu w mogił obłędzie
Gdzie się podziewa to, co mną było
A nigdy mną już nie będzie
Nic nie odrzekła w trwodze dziecięcej
Lecz martwa padła na wrzosy
Pewno kochała o wiele więcej
Niż myślał - krusząc niebiosy
Padła w ustroniu ojesieniałem,
Gdzie kwiatom - straszno różowieć
By kochankowi całym swym ciałem
Dać tę jedyną odpowiedź.

Leżę na wznak na łące


Leżę na wznak na łące. Jakiś duch po burzy
Wspólnych lotów, w objęciach mocniejszych od stali
Zaniósł mię tu i złożył  sam odleciał dalej
Słońce z dłoni omdlałej złoty sen mi wróży.

Wicher włosy mi czesze na rozgrzanej skroni
Szum w dali niewidzialna kotarą powiewa
Za którą harem kwiatów lubieżnie omdlewa
Aż czuję podniebny smak trującej woni.

Zdaje mi się, żem skonał umyślnie i ożył
Przemieniony w szum leśny albo w szelest łąki
Co życia nie pojmuje bez wiecznej rozłąki
Z drzewem, z którego powstał w kwiatem, co go stworzył.

Zdaje się, że mózg mój jest tyglem piekielnym
W którym słońce swe szały przetapia na złoto
Żem roztajał od dawna w traw zgiełku weselnym
Żem się rozsiał po łące, aby wzejść tęsknotą.

Wrażenie barw i szumów i bezdennych światów
Zmieszane w jedność, niby w stworzenia pradobie
Oddziela się ode mnie, jako woń od kwiatów
I trwa już ponade mną, i już samo w sobie.

A chociaż ze mnie wyszło, należy nie do mnie
Lecz do wszystkich chmur, słońca przerażonych marą
Do bezkresów, do nieba jasnego ogromnie
Co na mnie,  niewiernego,  patrzy z taka wiarą.

Płomienny uśmiech nietrwałych zórz


Płomienny uśmiech nietrwałych zórz
O, złoć się dłużej umiera już

I jeszcze jedna z różowych chmur
Skrajem dogasa na grzbiecie gór

I jeden jeszcze przeżyty dzień
O, złoć sie dłużej, odchodzi w cień.

Ten pąk róży, co dobył zaledwo pół skroni
W uścisk liści od spodu tak czujne ujęty!
Ten uśmiech, co się uczy i barwy, i woni -
Ten czar, co tym czaruje, że niedorozwinięty!

Na palcach doń się zbliżam, by kroków odgłosy
Nie spłoszyły tej ciszy, w której trwa i rośnie,
I, oczy przymykając, całuję zazdrośnie
Jedwab ciepły od słońca i mokry od rosy.

A po chwili, gdy, dłonią muskając twe sploty,
Opodal tego pąka w cieniu drzew cię pieszczę,
Ustom moim dorzucam ślad twojej pieszczoty
Do smugi pocałunku, nie startego jeszcze.


Słowa do pieśni bez słów


Kto cię odmłodzi, żywocie wieczny.  Sam się przeinacz
Razem z chmurą się spłomień w zórz szkarłatnej zagęstce
A ja  obłędny nie istniejących zdarzeń wspominacz
Bywam tobie najbliższy tylko we śnie i w klęsce.

Nie było dolin, a jednak smutek stał w dolinie
I choć wróżek nie było  w mgłach mówiono o wróżce
Brzegiem obłoków fijolet płynie. Myśli, że płynie
Sen się boczy na tego świateł w nicość rozprószcę.

W odmętach nocy niech ciał się strzeże bezbronne ciało
Niech swe losy przesłania byle jakim błękitem
W moim ogrodzie coś się znagliło i zaszemrało
Zaszemrało, jak gdyby ktoś się rozstał z niebytem.

Znam ja na pamięć jedną dziewczynę. Znam jej westchnienia
I mym ustom uległość pieszczotliwie zawiłą
Nic w niej nie było, oprócz uśmiechu i przeznaczenia
I kochałem ją za to, że nic więcej nie było.

Znam taką duszę, co cmentarniejąc nie do poznania
Sztuczną różę w śmierć niosła.  Była niegdyś różystką
Skąd ten świat cały. I róże sztuczne. I czyjeś łkania
I ja  w świecie  i ptaki i pogrzeby i wszystko.

Znam ja złocistość, co śni się niebu w imię rezedy
Dla snów błędnych jest człowiek - lada bożą ustronią
Grał niegdyś wieczór i łódź się moja rozbiła wtedy
O tę zgubną złocistość. Tak się stało, że o nią.

Zorza dokrwawia swój żal do nieba w czerwieniach pustych
A obłoki gasnące chcą w bezludny świat uróść
Czymże jest dla mnie - albo dla jezior - albo dla brzóz tych
Głuchoniemej wieczności zaraźliwość i burość.

Czym tajemnicę w niepowtarzalnych dreszczach roztrwonił
Gdym twe ciało w ciemnościach pieszczotami przejaśnił
Świat się już dla mnie dość nanicestwił i naustronił
I jam dość się dla świata naczłowieczył i naśnił.

Śpieszno mi teraz do zmartwychwstania kilku topoli
Co szumiały w pobliżu zanikłego w snach domu
Śpieszno mi teraz do zatajonej w gwiazdach niedoli
Którą muszę sam przeżyć, nic nie mówiąc nikomu.

I co ja zrobię po śmierci z sobą i całym światem
Czy w twych łzach się zazłocę? Czy się we mgle  zniebieszczę
Mrok nieodparty zszedł się w ogrodzie z bezwolnym kwiatem
Myśmy byli w tym mroku i będziemy tam jeszcze.

Strumień


Mrok się z mrokiem porównał, żałoba z - żałobą.
Coś się chciało zazłocić, lecz brakło czasu.
Zbył się strumień swych brzegów, powstał całym sobą,
Wyprostował się w wieczność i szedł środkiem lasu.


Szedł do Krzyża w pustkowiu, gdzie gwiazd swych niepewna
Nieskończoność się krzepi westchnieniami mięty
I pierś swą strumienistą przymartwił do drewna
I zawisł, z dobrowoli na krzyżu rozklęty.


Po co ci Senna Falo, na krzyżu noclegi
Za kogo, Dumna Wodo, chcesz marnieć i ginąć
Za tych, co już przeżyli dno swoje i brzegi
Za tych, co właśnie odtąd nie mają gdzie płynąć.


Szczęście


Coś srebrnego dzieje się w chmur dali
Wicher do drzwi puka, jakby przyniósł list
Myśmy długo na siebie czekali
Jaki ruch w niebiosach! Słyszysz burzy świst.

Ty masz duszę gwiezdną i rozrzutną
Czy pamiętasz pośpiech pomieszanych tchnień
Szczęście przyszło. Czemuż nam tak smutno
Że przed jego blaskiem uchodzimy w cień.

Czemuż ono w mroku szuka treści
I rozgrzesz nicość, i zatraca kres?
Jego bezmiar wszystko w sobie zmieści
Oprócz mego lęku, oprócz twoich łez.


Trzy róże

W sąsiedniej studni rdzawi się szczęk wiadra.
W ogrodzie cisza. Na kwiatach śpią skwary,
Spoza zieleni szarzeje płot stary.
Skrzy się ku słońcu sęk w płocie i zadra,
O wodę z pluskiem uderzył spód wiadra.


Spójrzmy przez liście na obłoki w niebie
I na promieni po gałęziach załom,
Zbliżmy swe dusze i pozwólmy ciałom
Być tym, czym wzajem pragną być dla siebie!
Spójrzmy przez liście na obłoki w niebie.


Woń róż, śpiew ptaków i dwie dusze znojne,
I dwa te ciała, ukryte w zieleni,
I ten ład słońca wśród bezładu cieni,
I najście ciszy nagłe, niespokojne,
Woń róż, śpiew ptaków i dwie dusze znojne.


A jeśli jeszcze, prócz duszy i ciała,
Jest w tym ogrodzie jakaś róża trzecia,
Której purpura przetrwa snów stulecia,
To wszakże ona też nam w piersi pała -
Ta róża trzecia, prócz duszy i ciała!


Wiśnia


Rosła wiśnia w kólewskim ogrodzie
Król ją ujrzał o słońca zachodzie
Ujrzał tajnym zapłonioną żarem
O obłąkał swe zmysły jej czarem.

         Ach, nie po to się czerwienię
         Żeby gasić twe pragnienie

Jedni wierzą w śpiewające ptaki
Inni w gwiezdne na błękicie znaki
A ja ciebie będę czcił w swej krasie
Wiśnio, wiśnio! Już ku zmierzchom ma się.

          Ach, nie po to się czerwienię,
          Żeby gasić twe pragnienie

Uśmierz obłęd, ty - zorzo zorzysta
Przejrzyj duszę do dna, bo zbyt mglista.
W tym ogrodzie dwoje nas, jak dwoje
I wyciągnął ku niej usta swoje.

          Ach, nie po to się czerwienię,
          Żeby gasić twe pragnienie

I wyciągnął usta w żal zaklęty
I skamieniał szalem ogarnięty
I nie wiedział, że nie dni samotne
Jeno wieki mijają stokrotne.

          Ach, nie po to się czerwienię
          Żeby gasić twe pragnienie.

Ona z dawna przez jego kochanie
Nieśmiertelne pozyskała trwanie
I wtulona w nieuwiędłe liście
Płomieniała, odtąd wiekuiście.

          Ach, nie po to się czerwienię
          Żeby gasić twe pragnienie

A on w mgłę się rozcieńczył obladłą
Ciało jego już w nic się rozpadło
Jeno ustom, by mogły całować
Wolno było w ogrodzie wiekować.

          Ach, nie po to się czerwienię
          Żeby gasić twe pragnienie

I śpiewały te, usta do wiśni:
Brak nam oczu. Cóż ślepcom się przyśni 
Lecz cokolwiek nam sądzono w niebie
Nie przestaniem należeć do ciebie.

          Ach, nie po to się czerwienię
          Żeby gasić twe pragnienie

Tędy właśnie szły dziewczęta młode 
Podziwiały ust wiernych urodę
Usta, usta, rozwarte do picia
Jaki smutek stał się wam za życia.

          Ach, nie po to się czerwienię 
          Żeby gasić twe pragnienie

Mogłybyście niejednej dziewczynie 
Dać to szczęście, bez którego ginie
Jakaż niemoc tak strasznie was więzi 
Do tej wiśni, co trwa na gałęzi.

         Ach, nie po to się czerwienię
         Żeby gasić twe pragnienie.



Wiosna


Takiej wiosny rzetelnej, jaką w swym powiecie 
Widział Jędrek Wysmółek - nikt nie widział w świecie 
Poprzez okno karczemne łeb w bezmiar wyraził
I o mało się w durną mgłę nie przeobraził! 

Lecz umocnił się w karku i nieco przybladłszy, 
Łbem pochwiał dla otuchy, i splunął i patrzy 
Jego własna chałupa wraz z babą i sadem 
Odwróciła się nagle nieproszonym zadem. 

Wieprz-znajomek, nie większy na pozór od snopa, 
Biegnie w skradzionych portkach Magdzinego chłopa. 
Ryj mu Lilią zakwita! Czar bije od przodu!
I z wołaniem: "Gdzie Magda?" - pcha się do ogrodu. 

Wóz drabiasty, jaskółczej doznając uciechy,
Z okrzykiem: "Co ja robię?" - frunął ponad strzechy. 
A wójt w ślad mu się jarzy to modry, to złoty
I zębami przedrzeźnia znikłych kół turkoty. 

Wywróconą na opak do rowu ulicą
Mknie Kachna i płonącą powiewa spódnicą. 
Wichrzy się i pokłębia i upałem bucha,
Cała w ogniu i szumie! Pożar - nie dziewucha! 

Skry miota wedle woli - nie szuka powodu,
I z szeptem: "Moja wina!" - dymi się od spodu 
A Maciej - ten z przeciwka, co to brak mu klepki, 
Konno dybie w niebiosy wesoły i krzepki.

Cały w różach i malwach, coraz nieznajomszy 
Pyskiem w niebie wydziwia, jakby służył do mszy. 
Tuż obok, jak to bywa między błękitami, 
Przelatuje siedząco Pan Bóg z aniołami.

A ten wrzeszczy od rzeczy i na koniu pstroku 
To skoczy, to zje malwę, to ginie w obłoku.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 
 
 




Ważne daty





Kalendarz imienin












 
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja